środa, 23 stycznia 2019

Rzeczywistość postkomunistyczna

Wydaje mi się, że nie zaskoczę nikogo racjonalnie myślącego, pisząc, że przyszło nam żyć w realiach quasi socjalistycznych. Mentalność wielkiej liczby Polaków wywodzi się wprost z czasów PRL. Urodzeni i wychowani w erze gospodarki centralnie sterowanej nabrali nawyków właściwych dla systemu, który ich kształtował. Pomimo niemalże trzech dekad od tzw. przemian ustrojowych odbija nam się to czkawką. Nadal olbrzymia część populacji nie potrafi zrozumieć otaczającego ich świata. W dalszym ciągu wielu obywateli naszej ojczyzny nie jest w stanie pojąć korzyści, jakie niosą ze sobą samodzielności i odpowiedzialność. 

Ludzie bardzo łatwo stają się roszczeniowi, za to z wielkim trudem przychodzi im branie spraw we własne ręce. W sprzyjających warunkach szybko dochodzą do przekonania, że wiele rzeczy im się należy. To kwestia wychowania. Mały człowiek uczy się przez obserwację i naśladowanie. Patrząc na rodziców widzimy jego przyszłość. Nie będzie niczym innym niż oni, bo niby jakim cudem? Oczywiście jego losy mogą potoczyć się różnie, jednak zmiana mentalności wymaga świadomego wysiłku. Aby go podjąć, trzeba najpierw zdawać sobie sprawę z problemu, co dla wielu jest barierą nie do przeskoczenia. Wychowywanie ma miejsce w domu, szkoła to tylko dodatek. W dzisiejszych czasach dość szkodliwy. Dorośli liczą na socjal, chodzą do urzędnika po pomoc, proszą o wypłatę z cudzych dochodów. Gdy mają sprawę muszą iść i zgiąć kark przed bezosobową, jednak nadal skażoną komuną, machiną biurokratyczną. Urzędnik rozdziela nieswoje środki, przyjmuje za to pensję. Rządzący twierdzą, że zasłużyliśmy na określony standard życia rzucając nam przy tym ochłapy z pańskiego stołu. Zabierają więcej niż dają, bo sami najpierw muszą się utuczyć. 

Zawsze najwięcej korzysta i najmniej się napracuje pośrednik. Władza i urzędnicy pośredniczą pomiędzy pracującymi a niepracującymi, zaradnymi a niezaradnymi. Tak z grubsza. Tak jakby społeczeństwo tego potrzebowało, jak gdyby walka klas trwała i miała się w najlepsze. Dzieci to widzą i rosną w przekonaniu, że państwo musi zabierać jednym i dawać drugim. Niczym Robin Hood, książę złodziei. Inaczej nikt w biedzie nie pomoże. 

Kraj chrześcijański i nikt nie pomoże? No jak to? Czy upadliśmy już tak nisko czy po prostu ktoś wmawia nam, że tak jest? Dziel i rządź, najpierw skłócaj, potem bądź samozwańczym mediatorem. Czy naprawdę tego nam potrzeba? A może, gdyby dać ludziom więcej swobody, pozwolić samodzielnie zarabiać, nie okradać ich z owoców pracy... być może wtedy pomagaliby sobie nawzajem? Być może mieliby szansę usamodzielnić się i nie marnotrawić środków na finansowanie pośredników? Może, gdyby nie patrzyć wszystkim ciągle na ręce, nie pilnować jak dzieci na każdym kroku, staliby się samodzielni? Wiemy jak to jest z dziećmi. Gdy za bardzo je wyręczamy stają się zagubione i niezaradne. Autonomiczne działanie bywa trudne i naraża na popełnianie błędów, jednak jest o niebo lepsze niż wieczna zależność. To oczywista oczywistość jednak wszyscy się tego boją. To właśnie mentalność, wielopokoleniowe kształtowanie do zależności, do poddaństwa. 

W pewnym momencie Polska padła ofiarą lumpenproletariatu. Z roku na rok posuwa się to coraz dalej. Momentem kluczowym jawi mi się tu zwycięstwo wyborcze PiS w 2015 roku. Część obywateli została wtedy kupiona za 500 zł od dziecka. Nastała era otwartego nabywania elektoratu za pieniądze. Nie twierdzę, że takie podchody nie były czynione już wcześniej, również przez inne ugrupowania, jednak idea 500 plus pobiła, w mojej opinii, rekord w dziedzinie nieodpowiedzialnego podejścia do rządzenia krajem. 

Sam pomysł wydawał się z początku dobry. Dodatkowe pieniądze na dzieci miały zachęcić Polki do rodzenia i brania na barki ciężaru wychowywania przyszłych pokoleń. Szybko jednak okazało się, że to tylko pozory. Wobec wydawanych co roku miliardów złotych, dzietność zwiększyła się nieznacznie. Łatwo to sprawdzić i przeliczyć, ogrom środków wydatkowanych na poprawę sytuacji demograficznej nie przekłada się wprost na efekty. Być może większość ekspertów tego nie zauważa, albo nie chce zauważyć, ale to, ile mamy potomstwa, w niewielkim stopniu zależy od warunków finansowych. To problem kulturowy, mentalny. W okresach biedy rodziło się więcej dzieci niż teraz, w czasach relatywnego dobrobytu. Istnieje korelacja pomiędzy przyrostem naturalnym i wartościami wyznawanymi przez daną społeczność. Nie trudno zauważyć, że w społeczeństwach religijnych dzietność jest dużo wyższa. O tym jednak może innym razem. 

Wydawanie kasy wobec znikomych efektów wydaje się bez sensu. To znaczy byłoby bez sensu gdyby naprawdę chodziło o demografię. Tu chodzi jednak głównie o głosy, więc nie ma co liczyć na to, że ktoś odważny wstanie i powie „koniec z tym”. Tak samo nie ma co liczyć na zmianę podejścia rządzących do rządzenia. Mądrale z PiS postawili na powrót do komuny. To, że wycierają sobie przy tym gęby wartościami i patriotyzmem, jest najzwyczajniej obrzydliwe. Zbieranina ludzi z różnych środowisk dowodzona przez bezdzietnego pana z kotem. Nie twierdzę, że to coś złego, nawet lubię koty i daleki jestem od wyznaczania komukolwiek jego życiowej ścieżki, niech żyje jak potrafi. Chodzi mi jednak o coś innego. Moim zdaniem nasz „naczelnik” jest egzemplifikacją stanu polskiego ducha. Wyniosły go do władzy osoby identyfikujące się z nim, widzące w nim autorytet. Ludzie rzadko kiedy głosują na programy czy ideały, częściej na nurt i osoby, z którymi się utożsamiają, do których czują się podobni. Jaki kraj, tacy politycy, chciałoby się rzec. Jacy obywatele, taka władza, w końcu sami ją wybieramy. 

Wybory także stały się przykładem mentalnego zacofania. Wmówiono nam system proporcjonalny i najwyraźniej nic się z tym nie da zrobić. Ludzie udają się „tłumnie” do lokali wyborczych i, w większości przypadków bezmyślnie, oddają głos na logo partyjne. Do władzy dostają się całe masy egzemplarzy wybranych na zasadzie „nikogo nie znam to zagłosuję na jedynkę”. Ludzie aktywni i ideowi, nie dający się wtłoczyć w kierat partyjnych zależności, nie potrafiący upodlić się w zamian za miejsce na liście, skazani są na porażkę. Skazana na porażkę wydaje się też sama idea demokracji. Szczególnie w dzisiejszej Polsce, gdzie, zamiast budować świadomość polityczną obywateli, stawia się na dezinformację i zarządzanie metodą kija i marchewki. 

Publiczne media sięgnęły dna. Ludzie chłoną z zadowoleniem papkę żenującej propagandy. Po raz kolejny zaznaczam, że kiedyś było podobnie. Media publiczne mają to do siebie, że są wykorzystywane przez władzę dla własnych celów. Poziom propagandy nie był chyba jednak nigdy aż tak niski. Mam wrażenie, że TVP kieruje swój przekaz do prymitywów. O czym to świadczy? Czy nie o tym, że cofamy się w rozwoju? Czy tak ma wyglądać przyszłość? Tępa masa zarządzana przez tępych przedstawicieli za pomocą tępej propagandy i niestrawnych marchewek rzucanych na przemian z razami kija spadającymi na plecy? Odpowiedzialna władza inwestuje w społeczeństwo, w jego rozwój, w edukację i umiejętności poszczególnych obywateli. Niestety, to nie jest to czym zbija się kapitał polityczny w państwach postkomunistycznych. U nas zbija się kapitał rozdawnictwem i kradzieżą. Zabiera się tym, którzy zapracowali i oddaje tym, którym się nie chciało lub nie potrafili. Pomagać trzeba, ale z sensem. Wędka, ryba... czy ktoś o tym jeszcze pamięta? 

Gdzie są szanse dla młodzieży? Gdzie Polskie przedsiębiorstwa, gdzie innowacje i startupy? Niby jakieś są, ale za mało. Władza chce pobudzać rozwój poprzez zwiększanie udziału państwa w gospodarce. To jakiś nonsens. Kapitał powinien być rodzimy ale prywatny. U nas tego brak. Brak silnych firm i przedsiębiorstw, poza sektorem państwowym, które mogłyby realnie konkurować z korporacjami zagranicznymi. Musimy wszystko robić państwowymi molochami. Tymi przechowalniami dla kolesi, pobierających olbrzymie apanaże w zamian za realizację polityki rządu. Interes firmy schodzi w takich przypadkach na plan dalszy. Nic dziwnego. 

Być może trochę zapędziłem się w krytyce obecnego stanu rzeczy. W końcu bezrobocie jest niskie, pieniądze jakieś tam są, państwo dba o dzieci i rodziców. Ale jak długo? Czy nasze „wstawanie z kolan” musi być tak nieporadne? Czy musimy ciągle walczyć zamiast postawić na dialog i współpracę? Czy musimy być jak bezwolne dzieci poszukujące opieki, wyczekujące z utęsknieniem na miskę ryżu od tych lepszych i mądrzejszych, uzurpujących sobie prawo do decydowania za nas o wszystkim? Może taki nasz los? To ciekawe. Czy jesteśmy ludźmi zasługującymi na wolność, gotowymi przyjąć na siebie wynikającą z niej odpowiedzialność? Czy może w głowach mamy tylko roszczenia i pretensje, i jesteśmy już pełną gębą niewolnikami? To odwieczne pytanie, co jest lepsze, wolność czy niewola? Odpowiedź wydaje się oczywista. Jednak gdy postawimy to pytanie trochę inaczej oczywistość znika. Wolność czy bezpieczeństwo? Odpowiedzialność za swoje życie, czy jej brak i pozwolenie, by inni decydowali za nas? Moim zdaniem jesteśmy, jako kraj, na niewłaściwej drodze ku przyszłości. Zaprowadzi nas na manowce, na których już nie tak dawno byliśmy. I znowu będziemy się z nich wygrzebywać, by po latach stwierdzić, że dalej niczego nas to nie nauczyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz